fragrances
recenzji
Mój zapach charakterystyczny
307 recenzji
Waniliowy promień księżyca przedziera się przez labirynt luster. Jedwabne pnącza jaśminu rozplatają się z negliżu księżyca, splatając się w welon, który otula śpiące miasta. Srebrzysta sieć łapie miękkie, blade fragmenty snów - na wpół zapamiętany pocałunek, dotyk chłodnego pustynnego powietrza, szelest niewidzialnych skrzydeł. Kropla płynnego światła spada przez warstwy rzeczywistości, święta girlanda łez i gwiezdnego pyłu kwitnącej nocy. Powolny upływ czasu w księżycowym krajobrazie, uchwycony w sennym, przydymionym, bursztynowym szkle.
W głębi zarośli soczyste, fioletowe kule otwierają się, rodząc rój gruchających, galaretowatych stworzeń, które rozmnażają się z alarmującą prędkością. Lepki nektar jagodowy kapie z sękatych gałęzi, przekształcając te świergoczące kąski w psotne chochliki, które przemykają przez zarośla, a ich liczba podwaja się z każdą złamaną gałązką. Starożytne drzewa jęczą pod ciężarem rosnącej hordy, ich drzewne westchnienia mieszają się z owocowym szaleństwem. Podłoże lasu pulsuje, żywy dywan roślinności, który drży i rozszerza się, wypuszczając więcej pachnących jagodami diabłów z każdym drżeniem. Każdy oddech wciąga powietrze gęste od frenetycznej, pachnącej energii, gdy te dżemowate juggernauty opanowują las, a ich słodka symfonia wzrasta do gorączki. Niegdyś spokojny gaj zamienia się w stale powiększający się labirynt jagodowego zamieszania, pozostawiając odwiedzających oszołomionych we mgle mnożących się aromatów i hałaśliwego, owocowego pandemonium.
Beelzebub wjeżdża na Bike Week, jego obecność to burza limonki i skóry. Starożytne skrzydła, pogniecione jak wysłużona kurtka, wyginają się, gdy chwyta chromowaną kierownicę, śliską od skroplonej margarity. Powietrze trzeszczy od elektryczności, mieszając cytrusy z piekielnym gorącem w mocnym koktajlu. Pod jego kołami ziemia wydaje z siebie głęboki, ziemisty jęk - mieszankę dymu i bezbożnej gleby, która mówi o rozległych, nikczemnych podziemnych królestwach. Na obrzeżach miasta podjeżdża do wszechobecnej kawiarni, a aromat sezonowej waniliowej latte przecina piekielną mgłę. Barista, niezrażony siarkowymi oparami, mruży oczy na ekranie zamówienia i pyta z wyćwiczoną wesołością: "Czy to dla Beelza, czy dla Bubu?". Władca Much przyjmuje swoją parującą filiżankę, a jego "dzięki, kochanie" wykrzykuje głosem, który jest po części marzeniami wędkarza, a po części echolokacją chiropterana. Z ostatnim obrotem, który brzmi jak otwierające się wrota piekieł, Belzebub odlatuje w stronę zachodzącego słońca, pozostawiając za sobą ślad o waniliowym zabarwieniu siarki i najsłabszy zapach limonkowej skóry.
Spędziłem niezliczone godziny na YouTube oglądając podróżników przemierzających odległe japońskie góry w poszukiwaniu ukrytych onsenów. Macaque wyczarowuje to, co wyobrażam sobie w tych chwilach przed wślizgnięciem się do tych naturalnych gorących źródeł: gwałtowny wdech, gdy górskie powietrze wypełnia płuca, ożywcza jasność, która szczypie jak cytrusy bez śladu słodyczy. Następnie pojawia się sucha ziołowo-drzewna lecznicza obecność drewna cyprysowego rozgrzewającego się w słońcu, a na koniec kontemplacyjny dryf kadzidła przenoszonego przez prądy termiczne. Jego dym jest tutaj inny - zmiękczony i rozproszony przez unoszącą się parę, aż staje się niemal dotykalny, jak jedwab zawieszony w powietrzu. Jest coś świętego w tej samotności dymu i pary, coś, co przypomina pokłosie gorącego prysznica, ale bardziej ziemskie, bardziej starożytne - mniej o mydle niż o cichym rytuale oczyszczania, z zaledwie szeptem bogatego w minerały powietrza. Trwałe wrażenie to raczej ciepło zapamiętane niż odczuwane, jak późne popołudniowe słońce utrzymujące się po tym, jak dzień zaczął się ochładzać.
No. 23 z Fischersund to gęsto smolisty i skórzany zapach, zwęglone drewno i pieprzny dym, który wysycha we włosach jak zielony, aromatyczny mech i balsamiczne igły jodły i sosny. Kojarzy mi się również ze słoną lukrecją i hangikjöt - ale nie z cukierkami i prawdziwym wędzonym mięsem. Raczej gorzki, ziołowy posmak, przypalona i tląca się brzoza i jałowiec oraz duch spieczonych białek? Jest stygmatyczny, enigmatyczny i ponury, i może tak właśnie pachnie mój sobowtór, który właśnie wyszedł z burz popiołowych Katla i wędrował przez las Jordskott. (Zdaję sobie sprawę, że tymi odniesieniami mieszam zarówno islandzki, jak i szwedzki przerażający horror - katastrofalne nadprzyrodzone wulkany i przepowiednie o złych lasach - ale nieważne!).
One White Crow pachnie jak światło księżyca i długie cienie, które rzuca wzdłuż meandrującej ścieżki splątanych paproci i pełzającego mchu w zagubionym krajobrazie, miejscu, które już nie istnieje lub które nie istnieje już tak, jak w twojej pamięci sprzed jakiegoś czasu. Miejsce, w którym fiołki kwitną w odwrotnej kolejności w mrocznych ciemnościach tuż przed świtem, w cichej, ziewającej godzinie, kiedy sny są najbardziej żywe, a rzeczywistość najbardziej krucha. To starożytne rozlanie żalu, aubada lamentująca nad niesamowitym światłem wiciokrzewu świata, który przechylił się tylko o ułamek swojej osi, którego słońce nie świeci już w sposób, który rozpoznajesz. I choć oczywiście świat się zmienił, a światło słoneczne świeci pod innym kątem, zapach jest przede wszystkim uświadomieniem sobie, że to ty, twoje własne serce, stało się inne, wyobcowane. Estrange - uczynić siebie obcym. To zapach wszystkich tych, których straciłeś. Których już nigdy nie spotkasz. W świetle słońca, księżyca czy w ogóle w jakimkolwiek krajobrazie.
April Aromatics Calling All Angels to pulchne nieziemskie owoce, objedzone starożytnym bursztynowym nektarem, wiszące ciężko o zmierzchu, ostatecznie wysychające i pękające w upale umierającego słońca. Milczące siostry, spowite tajemnicą, rozciągają te pijane miodem kule na ogromnej przestrzeni czasu zaśmieconej kośćmi, a ich miąższ staje się elastyczną skórą pod czcigodnymi, nieustającymi dłońmi. Kłęby aromatycznego dymu unoszą się z rozsypanych krzemieniem stosów, a w powietrzu unosi się esencja eonów skompresowana w odłamki wypalonego kryształu, skamieniałe światło słoneczne i płowe łzy pogrążonych w żałobie drzew. Zręczne palce sióstr układają fragmenty balsamicznego owocowego miąższu i lepkich soków-klejnotów, tworząc mozaikę węchową, pachnącą uświęconą słodyczą całkowicie poza zasięgiem śmiertelności. W tym zapachu śliwkowej głębi otulonej skórzastymi szeptami, żywicznych rytuałów i świętego dymu, granice między rośliną, minerałem i oddaniem zacierają się w mglistym, odurzającym mirażu, ambrozyjnym świadectwie wiecznego, niekończącego się i wiecznego.
Stora Skuggan Azalai wyczarowała dla mnie bardzo specyficzny obraz. Czy ktoś jeszcze pamięta Peaches & Cream Barbie z lat 80-tych? Nie wiem, czy miała konkretny zapach, ale Azalai to fantazyjny aromat tej wspaniałej, spienionej, bladokoralowej sukni, którą nosiła. Miód nasycony szafranem, morele kandyzowane w szampanie i złota aureola chmur z bursztynu cukrowego przefiltrowane do miodowego, mglistego blasku przez niezliczone warstwy delikatnej tkaniny, pajęcze welony z tiulu i organzy. Przezroczysta i świetlista, lekka i marzycielska, to wszystko, o czym marzyłam, było tak wyjątkowe w tej lalce. Nawet jeśli w końcu ścięłam jej włosy i wydałam ją za mąż za małego, plastikowego Lando Calrissiana, tylko po to, by zniknęła w tajemniczych okolicznościach na nartach we francuskich Alpach podczas ich miesiąca miodowego.
Lilac and Gooseberries to nieskomplikowana mieszanka cierpkich, pikantnych jagód na delikatnym kwiatowym tle. Nie jest tak ostry ani gorzki, jak bym się spodziewał... ani tak interesujący. Pachnie bardziej jak idea osoby niż osoba. Jakby ktoś opisywał swoją niesamowitą dziewczynę-czarodziejkę, która jest tak doskonała i cudowna i nigdy nie pierdzi, nie je kanapek z cebulą, nie pobiera krwi ani nie popełnia błędów, a on pomija wszystkie niuanse i złożoność tego, co czyni jego ukochaną tak intrygującą. To tak, jakby ktoś nakarmił maszynę AI materiałem na idealną dziewczynę, a ona stworzyła robota według jego specyfikacji, ale nie ma ona osobowości i nie stała się jeszcze samoświadoma. A jednak... są takie dni, kiedy naprawdę potrzebuję tego pustego miejsca, by zbudować siebie tak, by być ładną, poukładaną i zdecydowanie bardzo normalną, ponieważ tego oczekuje ode mnie świat.
Mikado Bark to przytulny, komfortowy zapach bez typowych cech, na których opierają się perfumy przytulności i komfortu. Nie jest ani bogaty, ani mroczny, nie powiedziałbym też, że jest w jakiś szczególny sposób nostalgiczny. To zapach, którego pikantne, drzewne nuty nie są dokładnie duchami samych siebie, ale wszystkie zostały stłumione i wyciszone, a wszystkie razem, ich wyciszone echa harmonizują z wykwintną subtelnością. To perfumy, które unoszą się jak mglista zasłona, jednocześnie uziemiając i podnosząc na duchu swoją delikatną obecnością. Niosą w sobie miękkość światła latarni gromadzącego się w cieniach o zmierzchu, ale także przywołują ulotne ciepło światła słonecznego przebijającego się przez ponure popołudniowe chmury. Zapach zachęca do introspekcji, wygładzając ostre krawędzie i wyciszając odważne tony w delikatny akord. To tak, jakby znajome nuty zapachowe zostały stworzone na nowo - ich esencja została uchwycona, a następnie złagodzona i ocieplona. Zapach przywołuje obraz samotnej zielonej pozostałości pośród morza wyblakłego szkarłatu i rdzy, gdy październik ustępuje listopadowemu chłodowi. Utrzymując się w powietrzu, uosabia jesiennego, kontemplacyjnego ducha hobbitów, wyobrażonego na nowo jako gremlincore'owa playlista przesiąknięta hauntologicznym pogłosem.