fragrances
recenzji
Mój zapach charakterystyczny
307 recenzji
Fraza „świeży i czysty” sprawia, że mam dreszcze, prawdopodobnie dlatego, że kojarzę ją z ludźmi, którzy sprawiają, że czystość wydaje się cechą osobowości, którzy zamieniają podstawową higienę w aspiracyjny styl życia, którzy sprawiają, że czujesz się jak niechluj tylko przez to, że istnieją. Tymczasem nienawidzę brać prysznic (robię to, ale nie lubię ani sekundy tego!) i ogólnie niechętnie uczestniczę w higienicznym teatrze; całe to zamieszanie jest wyczerpujące. Wood and Absinth omija tę całą irytującą szaradę. Saponiowany anyż, drzewno-mydlany zapach, który trafia w słodkie miejsce łatwości; ziołowa gorycz jak pasta do zębów, którą bym wybrał, ponieważ mięta mnie odrzuca, ponieważ widok kogoś żującego gumę sprawia, że chce mi się wymiotować, ponieważ co jest nie tak z oddechem, który pachnie bajglami i łososiem? To jest nieskomplikowane, co uważam za komplement — nie złożone, nie próbujące przywołać wspomnień ani przenieść cię gdzie indziej, po prostu niezawodny zapach tła do codziennego noszenia, kiedy nie chcę o tym myśleć, ale także chcę czegoś, co pachnie jak ja. Drewno, woda, gorzkie liście; proste, bezpośrednie składniki, które łączą się w zapach, który... jak bym to nazwał? Niezbyt skomplikowany podstawowy zapach, lekko podniesiony? Funkcjonalny zapach, nieozdobiony, ale nie nudny? To jest kompetentny perfum, który mógłby skorzystać z mniej nieporęcznego podsumowania, ale nie jestem pewien, czy zapach, który jest jedynie kompetentny, zasługuje na więcej pracy z mojej strony.
Zamrożone plasterki cytryny w szklanej misce, otoczone lodem; świeże, chrupiące zioła moczące się w lodowatej wodzie, subtelne jak koronkowy przód lub dwa. Pamięć o kieliszku słodkiego białego wina, miodowym, kwiatowym powiewie Gewürztraminera; okrągłe, bogate, soczyste i dziwnie nieobecne mimo wszystkich swoich sugestii. Gdzieś pomiędzy urokliwym a orzeźwiającym, delikatne z błyskiem w oku; nieprzesadnie grzeczne, ale zdecydowanie nieobraźliwe, nic dziwnego, na co można by wskazać palcem, ale jest tam fantomowy blask, migocząca obecność, rzecz niemożliwa do nazwania, która czyni to albo idealnie frustrującym, albo frustrująco idealnym.
Marissa Zappas Carnival of Souls Niezamierzony grymas szybko wygładził się w uprzejmą pustkę, kaszel zamaskowany odchrząknięciem. "Czy wszystko w porządku?" "Och, nic się nie stało, czuję się dobrze" i zaczyna lekko wymiotować w ustach, nie za bardzo oczywiste. Miodowo-kwiatowa śmietanka staje się kwaśna, szafran jak suszona trawa wymieszana z ciepłym mlekiem, które zaczęło się rozdzielać. Krem kokosowy słodki i plastikowy z dziwnie przyprawionym osadem paczuli, który osiada na dnie. Dziwna powaga, która nie trafia w sedno i zamiast tego wywołuje chwiejny, krzywy naiwność, z wilgotnymi oczami i tak desperacką, że aż odpychającą. Wszystko, co próbowałem od Marissy Zappas, wydawało mi się zbyt subtelne, zbyt ulotne, historie, w których postacie i fabuły są natychmiast zapomniane, pozostawiając cię z pytaniem, czy cokolwiek się w ogóle wydarzyło. Carnival of Souls kontynuuje tę bezsensowną paradę prawie-perfum.
Zimna, zwinięta, wyrachowana. Szczypta uzbrojonej słodyczy. Wilhelmina Slater w biurze na rogu z szklanymi ścianami od podłogi do sufitu, modowy loch, gdy jej dekorator wnętrz czyni swoje mroczne czary. Szampan waniliowy z dodatkiem absyntu, zielony i subtelnie ziołowy, aromatyczna trucizna w kryształowych kieliszkach. Ciemne, drewniano-muskowe cienie, śliskie przyprawy jak syczące złośliwości między kabinami w łazience. Złośliwe dziewczyny, które pożerały kości liceum i wszystko, używały złamanych palców przegranych do czyszczenia zębów; zdobyły swoje MBA w zgniłej czarownicy i awansowały na najgorsze z szefowych; doprowadziły do perfekcji sztukę uśmiechania się, jednocześnie wbijając noże między żebra i dźgając prosto w plecy, uśmiechając się z idealnymi licówkami. Kremowe migdałowe nuty, wystarczająco słodkie, by zamaskować gorzkie zioła. Fałszywe grzeczności/ groźny podtekst, szpiegostwo w każdej rozmowie, zasłonięte groźby przebrane za małe rozmowy. Jak interesy w tym kwartale? Jak się mają twoje dzieci? Przetrę cię. Uderzę, gdy się tego najmniej spodziewasz. Więcej kanapek?
Limonkowa efervescencja, kwaskowatość fermentacji mlekowej. Enzymy i kultura, serwatkowa ostrość, imbir i cukier, starter bakteryjny. Łodyga trawy cytrynowej zaparzona w soku z limonki Rose. Liście limonki makrutowej rozgniecione między palcami. Porzucona torba z rafii, sandały zdjęte. Cień parasola, zimny cytrusowy musujący napój, wolno wirujące wentylatory sufitowe. Strony powieści w miękkim papierze, wilgotne, kupione na lotnisku i szybko porzucone. Kącik kawowy, popołudnie w nigdzie. Elektryczna efervescentna amnezja. Przemijająca musująca zapomnienie, zabawa ZABAWA ZABAWA.
Róża, którą od razu się cieszę, to rzeczywiście rzadki twór, a ta przywołuje dziką delikatność wierszy Yosano Akiko. Nie wiem, co ta niezwykła poetka sądziłaby o tym zapachu, ale przywołuję jej ducha w tych wrażeniach.
Starożytny dym drzewny unosi się między rozproszoną mgłą. Poranny dzwon echo— czuję metal na języku, wiosenny ostry, niezbędny cięcie.
Zielony liść unoszący się w płytkiej kałuży świątyni odzwierciedla moją prawdziwą twarz. Modliszka macha swoimi cienkimi ramionami w szyderczej błogosławieństwie.
Palec ukłuty kolcami rysuje olejek różany, szkarłatne wiersze na miękkich od snu kończynach, gorzkie sutry nie mogą zmyć tej słodyczy z pamięci.
Zniszczony drewniany pomost, deski wybielone solą, gnijące morskie glony, przesuwająca się zasłona slate'owego nieba. Konkurs Miss Akranes, jasne flagi więdnące w morskiej bryzie i mgle, ociekająca sukienka i popękane gumowe buty. Lodowaty deszcz masła i soli, każda kropla to mała ostryga na języku. Sieci rybackie z perłowo-szarego jedwabiu splątane z wodorostami i pustymi perkusjami rybich kości; jodowy posmak gnijących wodorostów w kałużach pływowych, gdzie pułapki na homary rdzewieją, a szept muszli morskich bulgocze, szepcze, solone i wędzone. Zęby z morskiego szkła, korony z muszli krabów, berło z dryfującego drewna i kości wieloryba. Coś starożytnego porusza się pod portem, widowisko dla utopionych bogów. Co przypływ przynosi, burmistrz fotografuje do broszury. Co zabiera, nikt nie przyznaje się przed swoimi dziećmi. Velkomin til Akranes. Sjórinn heilsar þér svanglega.
Postać w kapturze obserwująca z cienia, ale cienia czego, i dlaczego w miejscu, gdzie cień nie powinien istnieć? Podstępna inwazja, myląca juxtapozycja, rzecz znaleziona w niewłaściwym miejscu. Poruszenie rzeczy, które lepiej pozostawić w spokoju. Żywiczny musk orchidei, dziki, balmy, gnijąca wilgotność ziemi. Mleczny mrok, jakby patrzeć przez oczy umarłych. Miodowe przyprawy częściowo zakopane, cynamon-kardamon, ekshumacja odroczona, ziemia jest niewłaściwa, terror w terroirze. Nieskończona i ohydna niewiadoma, cielesny efuzjon dziwności i osobliwości, reinterpretowany jako niezbyt zły zapach. Właściwie, całkiem uroczy.
Myrrh Shadow 403 pachnie jak sygnaturowy smak lodów Stróża Krypt, niewytłumaczalna kombinacja kwaśnych, medycznych proszków i żywicznej, łagodzącej słodyczy. Aptekarskie lody serwowane w zakurzonych salonach, gdzie delikatnie przyprawiony syrop cola był podawany przez szkieletowe ręce, gorzko-słodkie staroświeckie remedia wydawane, ironicznie, w zakurzonej grobie wyłożonej kruszejącymi marmurowymi półkami i butelkami leków pokrytymi pajęczynami, kamienne ściany nasycone balsamiczną fantasmagorią wiekowych kadzideł. W pewnym sensie przypomina szeptający dym i tajemnicze zasłony Annick Goutal Myrrh Ardente - z tą różnicą, że Myrrh Shadow 403 wyszedł z zamrażarki bardziej kremowy, słodszy, zimniejszy: mistyczne żywice drzewne zamienione w północne, upiorne lody.
Incense Rori przypomina budowanie ołtarza w świątyni snów - nie dlatego, że pachnie jak którakolwiek z tych rzeczy z osobna, ale tak, jak ktoś w śnie może być twoją matką, nawet jeśli wcale nie przypomina jej, złota balsamiczna drzewność przywołuje orzech włoski, morwę i różane drewno; kremowa, delikatna przyprawa sugeruje ubite miód z kwiatu pomarańczy, sandałowe attar z nagietkiem, atrament perfumowany goździkami, miodem i piżmem. Nałożony przed snem i wciąż szepczący następnego popołudnia, staje się nocnym rytuałem inkubacji snów, na tyle cenny, by uzasadnić swoją cenę nie tylko na specjalne okazje, ale dlatego, że sen sam w sobie jest specjalną okazją, potężnym panteonem snów zasługującym na własne święte przygotowania.