fragrances
recenzji
Mój zapach charakterystyczny
307 recenzji
Sacred Scarab to zapach gorzkich, cytrynowych aldehydów i ziemistego, mrocznego, ciemnego piżma, a kiedy mówię ziemisty, nie mam na myśli wilgotnej, gliniastej gleby ogrodowej, ale raczej zakurzoną glinę i podziemne warstwy skał osadowych, kopiąc tak głęboko w ziemię, napotykasz dziesięciobarwne formacje geologiczne i stygianowe struktury krystaliczne rzekomo związane z głęboką historią ziemi - a jednak dla twoich niedowierzających oczu lub moich, całkowicie obce i nieziemskie. Jest to zapach, który wywołuje przynajmniej niewielkie uczucie, jeśli nie rzeczywistość rozpadającego się załamania przestrzeni i czasu, preludium do ekstatycznych rytuałów starożytnego tajemniczego kultu ziemi i kamienia. Ten początkowy mineralogiczny melodramat zapiera dech w piersiach i prawdopodobnie najbardziej podoba mi się te 15-20 minut zapachu, ale następny etap i wysychanie, coś w rodzaju "wypalonej daktyli / lepkiej żywicy rodzynkowej kadzidła rozrzuconego w suchym drewnie gładkiego naczynia cedrowego", jest również urocze i warte czekania, jeśli uważasz, że wczesne niuchy są zbyt przytłaczające. Nie mogę zdecydować, czy ten zapach jest modlitwą czy protestem, pocieszeniem czy przekleństwem, i głęboko kocham tę niepoznaną tajemnicę.
Delta of Venus zbudowana jest wokół guawy, a oto wyznanie: Nigdy nie wąchałem ani nie próbowałem guawy, więc nie do mnie należy stwierdzenie, na ile jest ona realistyczna, ale oto kolejne wyznanie: Nie przychodzę do zapachu dla realizmu, więc kogo to obchodzi! To, czego doświadczam, to zapach kruczoczarny i różowo lśniący bujnością, pulsujący aksamitnym mango o zachodzie słońca, cierpko-mrowiąco jasnym dreszczem ananasa i słodko-gorzką soczystą cierpkością i niejasno funkowym piżmem różowego grejpfruta. W tym zapachu nie ma nic mrocznego, ale kryje się w nim luksusowy, cienisty kwiat, który w pewien sposób kojarzy mi się z czarnym aksamitem, w cudownym kontraście do tych zachęcająco żywych owoców tropikalnych. W moim umyśle jest to ponury obraz vanitas z czarnego aksamitu z pryzmatyczną obfitością miękkich owoców, które bujnie spływają z płótna.
Patchouli of the Underworld od Electimuss, dla mojego nosa, to zapach mniej kojarzący się z brutalnym bogiem podziemi i jego niekonsensualną narzeczoną, niż przywołujący gorzki ból serca, który jest zaplątany w mit Orfeusza i Eurydyki. Kiedy byłem młodszy, byłem strasznie słony w imieniu Eurydyki; wszystko, co musiałeś zrobić, to nie oglądać się za siebie, Orfeuszu! Byłeś tak blisko powrotu ukochanej żony z martwych! Ale ...nie. Zrobiłeś jedyną rzecz, której specjalnie ci zabronili. Spojrzałeś. Margaret Atwood napisała w wierszu z punktu widzenia Eurydyki: "nie mogłeś uwierzyć, że jestem czymś więcej niż tylko twoim echem" i myślę, że właśnie to Patchouli of the Underworld uchwyciła tak niesamowicie, bladoszare echo tej bardzo ludzkiej wątpliwości i niedowierzania z jego strony, a także gorzkie rozczarowanie, które musiała odczuwać, i smutek doświadczany przez nich oboje. Teraz, gdy jestem starsza, lepiej rozumiem i z pewnością mam większe doświadczenie z miażdżącą powagą żałoby, wiem, że każdy doświadcza jej inaczej. A ludzie w żałobie zasługują na dar łaski. Orfeusz dwukrotnie opłakiwał utraconą żonę, a smutek Eurydyki, która została wciągnięta z powrotem w ciemność śmierci z powodu chwilowego załamania wiary jej męża, musiał być niezmierzony. To właśnie tak dobrze oddaje ten zapach. Zapomnij o kopiach marki dotyczących piżmowej seksowności czy czegokolwiek innego. To nie to. To lament osoby, której ulotna nadzieja została skradziona przez osobę, którą kochała najbardziej, i druzgocące poczucie żalu złodzieja. Jeśli ktoś miałby destylować te echa melancholii, ten antyczny smutek i butelkować powstałą esencję, rezultatem byłaby olfaktoryczna mgiełka dymu pieprzu i pudru oraz dziwne atramentowo-skórzane niuanse, które z czasem stają się rozpaczliwym pogrzebowym mydlanym kwiatem.
Powiem szczerze, że jestem zaskoczony, że ten zapach naprawdę mi się podoba. Nie ma o nim zbyt wiele do powiedzenia. Jest to zapach skóry pianki marshmallow, coś w rodzaju unoszącej się w powietrzu wanilii, lekki magiczno-realistyczny, codzienno-fabularny, cytatowo-bajkowy zapach... z nieuchwytną nutą kwaśnej gruszki z puszki. To dziwny element, który pojawia się bardzo rzadko, ale nie mogę udawać, że go nie wyczułem.
Jeśli jeszcze go nie próbowałeś, jest dokładnie tym, czym myślisz, że jest. Jest to ultra słodka, bolesna dla zębów miazga musującego cukru. Marshmallow i malutki skręt z cytryny z ledwo wyczuwalną lukrecją. Jest nędzny. Jest boski. W niewytłumaczalny sposób go uwielbiam. Kupuję wersję "perfum do włosów", aby móc spryskać się maniakalnym pyłem pixie. Po wyschnięciu jest słodko waniliowy i drzewny, jak może kora mitycznego drzewa waty cukrowej w lesie cukierków. Znam mnóstwo ludzi, którzy nienawidzą tego zapachu. No cóż. Więcej dla mnie!
Dior Addict to powiewająca chmura miodowego bursztynu i wanilii, jaśminu i kwiatu pomarańczy z kremową koronką z bobu tonka i szyfonowego drzewa sandałowego. To femme fatale w stylu barokowej gotyckiej lolity.
Fille en Aiguilles od Serge Lutens przypomina mi bogaty, przyprawiony kompot owocowy, który słodko gotuje się na kuchence w pokrytym śniegiem domku w najdłuższą i najciemniejszą noc w roku. Słońce właśnie zaszło, a drzwi z hukiem się otwierają; podmuch lodowatego wiatru niesie ze sobą krótki zapach sosnowych igieł; goście tupią nogami i dmuchają w dłonie, wszyscy mają czerwone nosy i zziębnięte uszy i gromadzą się blisko paleniska, gdzie ciepły blask oświetla ich twarze. Słodka, pikantna mikstura na piecu wyparowała, więc nie ma już syropowatego zapachu, ale zamiast tego lekko dymne pozostałości, sama esencja owocu. Dla mnie Fille En Aiguilles pachnie przyprawionym kompotem owocowym, kadzidłem perfumującym bliskie sąsiedztwo i rozgrzewającym ciała, a także światłem i wspomnieniami zimnej nocy i ukochanych przyjaciół, którzy ogrzewają twoje serce.
Kiedy miałam 18 lat, spotykałam się z chłopakiem, który mieszkał obok mnie, ale od tego czasu ukończył szkołę średnią i przeniósł się do Indiany, by studiować w Notre Dame. Spędziliśmy razem tydzień podczas letniej przerwy, w czasie której przyleciał na południe, by zostać ze mną i moją rodziną. Na początku tej wizyty oświadczył mi się pewnej nocy na plaży, a ja się zgodziłam... choć coś mi mówiło, że to skazane na porażkę przedsięwzięcie. Wiedziałam, że to nie potrwa długo, ale i tak się zgodziłam; przypuszczam, że podobała mi się myśl, że w odległej przyszłości czeka mnie coś interesującego. Pewnego późnego popołudnia, kilka dni później, wybraliśmy się na przejażdżkę; słońce wisiało nisko na horyzoncie, okna były opuszczone, a na wietrze, który potargał nasze włosy, unosił się piżmowy, słodki zapach kwiatów pomarańczy, ponieważ właśnie przejechaliśmy obok ogromnego gaju pomarańczowego. Jo Malone Orange Blossom pachnie jak to letnie popołudnie, słodkie kwiaty, umierające słońce i melancholia łez, które jeszcze nie zostały wylane z powodów, których nie jesteś do końca pewien.
Słodko-gorzkie mchy, zielony dym drzewny i złowieszcze lasy. Na pierwszy rzut oka jest to zapach nieco drażniący dla nosa, jakby punkowo-poetycka zielona wróżka opuściła artystyczny Paryż, by zamieszkać wśród starożytnych driad i nie dogadywały się dobrze, ale ostatecznie nawiązały niełatwą przyjaźń i stworzyły razem miękkie, surrealistyczne, nieco wywrotowe wspomnienia.
Génération Godard od Toskovat to zapach lepkiej wody sodowej rozlanej na starych poduszkach foteli, mrowiący w ustach kwaśno-cukrowy smak cytrusowych cukierków i świszczący oddech tłustej maszyny do popcornu. Grupa zranionych, lekkomyślnych dziwaków pracujących na zmiany w ponurym blasku historycznego kina, ich sekrety i dziwne pokrewieństwo to nielegalne piżmo i skórzany klej, który trzyma razem rozpadający się sen tego rozpadającego się zabytku; nastrojowe różane perfumy nasączone aksamitną podszewką zjedzonego przez mole futra skradzionego ze stęchłej szafy zgubionych i znalezionych, ostatnie westchnienie przed zniszczeniem budynku.