fragrances
recenzji
Mój zapach charakterystyczny
310 recenzji
Flamingo od Blackcliff jest sercem bagna namorzynowego z kalejdoskopowymi lustrami domu zabaw, pokręconymi kolanami cyprysów spryskanymi ponurymi, cierpkimi, musującymi odcieniami gujawy i grejpfruta o zmierzchu w technikolorze. Kłujący różowy pieprz jak odłamek rozbitego szkła, jak szaleńczy szpon małych pazurów skrzeczy i rozpuszcza się, a melancholijny fiolet zagląda, jego posiniaczony fioletowy tusz do rzęs przebija się przez mętną wodę. Wilgotne, ziemiste wąsy wetywerii, piżma ambrette i gliniastego tytoniu unoszą się słabo, ale niepokojąco blisko powierzchni. Flamingo to wypaczona kwaśno-słodka słodycz niewidzialnych stworzeń ćwierkających i rechoczących w półmroku - i podoba mi się to - ale jest to bardziej szept różowego pieprzu niż obłąkany sen gorączkowy delirium różowego pieprzu, na który miałem nadzieję.
Pegasus Exclusif marki Parfums de Marly, a może trochę ekstrapoluję na podstawie kopii marki, obiecuje przejażdżkę na grzbiecie latającego ogiera, podróż do królestwa "męskiej męskości" i "radosnej mocy". Myślę jednak, że musimy złagodzić nasze oczekiwania; opis sugeruje, że jest to pachnący odpowiednik szlachetnego skrzydlatego rumaka, całego mitu i mięśni, szybującego w niebiosach, prawdopodobnie będącego fantastycznym końskim ucieleśnieniem toksycznej męskości. Nie twierdzę, że faktycznie tego chciałem, ale zamiast tego otrzymujemy pastelowego kucyka na karuzeli, całego w heliotropowym cukrze pudrze i popękanej porcelanie. Są pewne rzeczy, w których nie jestem na bieżąco, a mianowicie to, że Pegasus Exclusif sugeruje istnienie Pegasusa nie-Exclusif, a jeśli tak jest, to jeszcze go nie wąchałem i być może jest to również zakurzony plastikowy marcepanowy makaronik... więc nie jestem pewien, czym ten się różni. I w przeciwieństwie do innych recenzentów, nie wyczuwam w tych perfumach niczego złożonego, mrocznego czy bogatego; obiecana głębia i złożoność oraz drewno i przyprawy nigdy się nie materializują, pozostawiając jednowymiarową słodycz i poczucie sztucznej kapryśności, która pachnie bardziej jak kolekcja My Little Pony niż epicka podróż majestatycznej bestii.
Le Jardin Retrouve Verveine d'Été, w którym wibrująca werbena promieniuje cytrynowo-zieloną ziołową jasnością, a jej rześka tęsknota napełnia powietrze energią, która jest niemal namacalna. Jednak pod tą musującą powierzchnią kryje się głębsza, bardziej enigmatyczna obecność. Mech dębowy przywołuje na myśl zaciszne zakątki rozległego ogrodu, a jego aromatyczne nuty lawendowej goryczki i piżmowego siana dodają nieoczekiwanej głębi, która zakotwicza kompozycję. Zapach ten ma ponadczasową jakość; jeden wdech przynosi rześką czystość ziół ogrzanych porannym słońcem; następny otula cię chłodnym cieniem czcigodnego drzewa, stojącego na straży wypielęgnowanych ścieżek i dzikich łąk. Współgranie strzelistej werbeny i ugruntowanego mchu dębowego tworzy zapach, który wydaje się oddychać wraz z tobą, rozszerzając się i kurcząc, zawsze utrzymując to piękne, delikatne napięcie między lekkością a powagą. To dopiero drugi zapach Le Jardin Retrouvé, który miałam okazję wypróbować. W przeciwieństwie do czaru Citron Boboli, który rozwija się w samym sercu lata, Verveine d'Été oferuje bardziej umiarkowany czar, zaklęcie na wszystkie pory roku - zapachowy talizman, który pozwala nosić ze sobą kawałek tego idealnego, zielonego poranka, zawsze, bez względu na godzinę i pogodę.
Tam, gdzie baseny najczystszej wody łapią światło, szukaj fioletu, który kwitnie pod ziemią. Jasny jak ametyst, zawieszony w złotym bursztynie, a jednak płynący jak miód przez kryształowe strumienie. Każda fala ujawnia swój sekret - kwiat zachowany w cieczy, która nie może zmoknąć, słodycz, która płynie, ale nigdy się nie porusza. Pod tym wszystkim, ciepły bursztyn trzyma te fragmenty, ulotną wieczność uchwyconą w niemożliwych głębinach.
Nadal uważam, że jest to idealne piżmo; brakuje mu tej przytłaczającej, wyzwalającej kichanie intensywności, którą kojarzyłem z egipskim piżmem, zachowując jednocześnie odpowiednią nutę skankiness i słodko-gorzką nutę, która podnosi to, co mogło być tylko kolejnym ciepłym, czystym zapachem poza sferę nijakości i zwyczajności. Piżmo Kiehl's oddaje dokładnie to, co wyobrażam sobie w 1974 roku: opalonych entuzjastów astrologii w ich płynących, ręcznie haftowanych kaftanach, srebrnych bransoletkach brzęczących, gdy tasują karty tarota między imprezami Tupperware, ich salonami ciężkimi od kadzideł i makramowych wieszaków na rośliny. Kobiety nosiły turkusowe pierścionki na każdym palcu i trzymały kopie "Znaków słońca" Lindy Goodman na swoich stolikach kawowych, podczas gdy ich dzieci bawiły się drewnianymi zabawkami na kudłatym dywanie. Chociaż urodziłem się dopiero kilka lat później, jestem przekonany, że ten zapach w jakiś sposób zabutelkował esencję mojego wczesnego dzieciństwa - utrzymujący się ślad paczuli i możliwości, który wisiał w powietrzu, gdy Era Wodnika ustąpiła miejsca bardziej praktycznym obawom późnych lat 70-tych.
10 Corso Como to suche, wyniosłe drzewo sandałowe, dymne żywice pustynne i ziemiste, dziwnie niestabilne - prawie obce lub przynajmniej nieziemskie - kwiaty. Przywodzi na myśl tajemniczą, aromatyczną drewnianą skrzynię, odkopaną przez dziwną burzę piaskową. Jednocześnie zmysłowy i uduchowiony, i bez wątpienia bardzo, bardzo przystojny zapach, którego często pragnę i nic innego mi nie odpowiada.
Jest to niepokojąco tajemnicza kobieta w filmie noir, która od razu zostaje uznana za mordercę, ponieważ jest piękna i nieco "nieobecna". Później okazuje się, że ukrywa straszny sekret, który nie ma nic wspólnego z morderstwem, być może jej siostra bliźniaczka utonęła w Monte Carlo, a ona ukradła jej tożsamość, aby uciec przed lubieżnym zalotnikiem lub czymś podobnym. Pachnie jakimś enigmatycznym zielonym kwiatem, którego esencja została zakonserwowana, aby pogłębić się i przyciemnić, zanim zostanie zmiażdżona z garścią dziwnych, słodkich ziół i pozostawiona w antycznym naczyniu potpourri w zakurzonym damskim buduarze. Pięknie dziwny i enigmatyczny zapach, dla szminkowych i szorstkich fasad maskujących mroczną, dramatyczną przeszłość.
Mocny, ognisty imbir zanurzony w lepkim, miodowym bursztynie, owinięty pasmami dymnego lapsong souchang. Jednak przy całej tej głębokiej, ciemnej bujności, jest zaskakująco czysty... jakby jedwabny szal został zanurzony w tej miksturze i zawieszony w nasłonecznionym oknie do wyschnięcia. Zapach przylega do tkaniny i jest lekko uwalniany, gdy zawiązuje się go i składa wokół gardła.
Przy pierwszej aplikacji Les Nuits d'Hadrien pachniał trochę jak stęchły seler, ale po wielokrotnym wąchaniu nadgarstka w ciągu następnej godziny, dziwne jest to, że... podobało mi się. (Chłopak uważał, że pachnie jak sos sojowy). Zapach nie zmienił się zbytnio w ciągu wieczoru, może poza tym, że stał się delikatniejszy i nieco słodszy. Dla mnie jest to bardzo podobny zapach do skóry i może coś na te niespodziewanie szare, deszczowe letnie dni.
Siedzisz przy otwartym oknie w deszczowy poranek, zasłony trzepoczą na wilgotnym wietrze, przed tobą pojedyncza róża w wazonie. Jej karmazynowe kwiaty, stanowiące żywy, aksamitny kontrast z wczesnym mrokiem, rozbrzmiewają upiornym porannym światłem. Pod nimi mgliste piżmo miesza się z ledwo wyczuwalnymi przyprawami, niczym para unosząca się z mokrej ziemi. Zapach faluje jak te zasłony - szepcze obok, a potem cofa się, nigdy nie jest nieruchomy, nigdy nie jest całkiem solidny.