fragrances
recenzji
Mój zapach charakterystyczny
307 recenzji
Tam, gdzie baseny najczystszej wody łapią światło, szukaj fioletu, który kwitnie pod ziemią. Jasny jak ametyst, zawieszony w złotym bursztynie, a jednak płynący jak miód przez kryształowe strumienie. Każda fala ujawnia swój sekret - kwiat zachowany w cieczy, która nie może zmoknąć, słodycz, która płynie, ale nigdy się nie porusza. Pod tym wszystkim, ciepły bursztyn trzyma te fragmenty, ulotną wieczność uchwyconą w niemożliwych głębinach.
Nadal uważam, że jest to idealne piżmo; brakuje mu tej przytłaczającej, wyzwalającej kichanie intensywności, którą kojarzyłem z egipskim piżmem, zachowując jednocześnie odpowiednią nutę skankiness i słodko-gorzką nutę, która podnosi to, co mogło być tylko kolejnym ciepłym, czystym zapachem poza sferę nijakości i zwyczajności. Piżmo Kiehl's oddaje dokładnie to, co wyobrażam sobie w 1974 roku: opalonych entuzjastów astrologii w ich płynących, ręcznie haftowanych kaftanach, srebrnych bransoletkach brzęczących, gdy tasują karty tarota między imprezami Tupperware, ich salonami ciężkimi od kadzideł i makramowych wieszaków na rośliny. Kobiety nosiły turkusowe pierścionki na każdym palcu i trzymały kopie "Znaków słońca" Lindy Goodman na swoich stolikach kawowych, podczas gdy ich dzieci bawiły się drewnianymi zabawkami na kudłatym dywanie. Chociaż urodziłem się dopiero kilka lat później, jestem przekonany, że ten zapach w jakiś sposób zabutelkował esencję mojego wczesnego dzieciństwa - utrzymujący się ślad paczuli i możliwości, który wisiał w powietrzu, gdy Era Wodnika ustąpiła miejsca bardziej praktycznym obawom późnych lat 70-tych.
10 Corso Como to suche, wyniosłe drzewo sandałowe, dymne żywice pustynne i ziemiste, dziwnie niestabilne - prawie obce lub przynajmniej nieziemskie - kwiaty. Przywodzi na myśl tajemniczą, aromatyczną drewnianą skrzynię, odkopaną przez dziwną burzę piaskową. Jednocześnie zmysłowy i uduchowiony, i bez wątpienia bardzo, bardzo przystojny zapach, którego często pragnę i nic innego mi nie odpowiada.
Jest to niepokojąco tajemnicza kobieta w filmie noir, która od razu zostaje uznana za mordercę, ponieważ jest piękna i nieco "nieobecna". Później okazuje się, że ukrywa straszny sekret, który nie ma nic wspólnego z morderstwem, być może jej siostra bliźniaczka utonęła w Monte Carlo, a ona ukradła jej tożsamość, aby uciec przed lubieżnym zalotnikiem lub czymś podobnym. Pachnie jakimś enigmatycznym zielonym kwiatem, którego esencja została zakonserwowana, aby pogłębić się i przyciemnić, zanim zostanie zmiażdżona z garścią dziwnych, słodkich ziół i pozostawiona w antycznym naczyniu potpourri w zakurzonym damskim buduarze. Pięknie dziwny i enigmatyczny zapach, dla szminkowych i szorstkich fasad maskujących mroczną, dramatyczną przeszłość.
Mocny, ognisty imbir zanurzony w lepkim, miodowym bursztynie, owinięty pasmami dymnego lapsong souchang. Jednak przy całej tej głębokiej, ciemnej bujności, jest zaskakująco czysty... jakby jedwabny szal został zanurzony w tej miksturze i zawieszony w nasłonecznionym oknie do wyschnięcia. Zapach przylega do tkaniny i jest lekko uwalniany, gdy zawiązuje się go i składa wokół gardła.
Przy pierwszej aplikacji Les Nuits d'Hadrien pachniał trochę jak stęchły seler, ale po wielokrotnym wąchaniu nadgarstka w ciągu następnej godziny, dziwne jest to, że... podobało mi się. (Chłopak uważał, że pachnie jak sos sojowy). Zapach nie zmienił się zbytnio w ciągu wieczoru, może poza tym, że stał się delikatniejszy i nieco słodszy. Dla mnie jest to bardzo podobny zapach do skóry i może coś na te niespodziewanie szare, deszczowe letnie dni.
Siedzisz przy otwartym oknie w deszczowy poranek, zasłony trzepoczą na wilgotnym wietrze, przed tobą pojedyncza róża w wazonie. Jej karmazynowe kwiaty, stanowiące żywy, aksamitny kontrast z wczesnym mrokiem, rozbrzmiewają upiornym porannym światłem. Pod nimi mgliste piżmo miesza się z ledwo wyczuwalnymi przyprawami, niczym para unosząca się z mokrej ziemi. Zapach faluje jak te zasłony - szepcze obok, a potem cofa się, nigdy nie jest nieruchomy, nigdy nie jest całkiem solidny.
Jorum Studio's Gorseland to zbieżność wielu ścieżek światła płonących na pograniczu upraw i dziczy, gdzie neonowe kwiaty oszałamiają swoją elektryczną intensywnością. Podczas gdy ja spędzam swoje dni głównie w pomieszczeniach, przemierzyłem niezliczone dzikie ścieżki dzięki urzekającej prozie pisarza Roberta MacFarlane'a, w której jego świetlista proza oddaje poezję dzikich miejsc, pokazując, jak starożytne drogi i stary wzrost trwają obok nas, będąc częścią naszego codziennego świata, a nie oddzielone od niego. Zapach ten rozwija się jak jedna z takich zastępczych podróży: ostry i gryzący w wysokich miejscach, a następnie pogłębiający się do przeszywającej kwaskowatości w cieniu ziół na dnie doliny. Szok fluorescencyjnych płatków nigdy nie ustępuje, gdy wspinasz się wyżej, utrzymując ich dziwną świetlistość, nawet gdy pędy skręcają się w górę z ich surową, tnącą jasnością. W końcu wyłaniają się łagodniejsze nuty - jabłkowo-słodki puch rumianku i trawiaste waniliowe szepty marzanki - jak znalezienie nieoczekiwanej łąki po stromej wspinaczce. W tym zapachu powietrze trzeszczy od napięcia rosnących rzeczy, odrzucając nasze próby kategoryzacji - zbyt jasne, zbyt gwałtowne, zbyt żywe, by można je było powstrzymać.
Dune od Christiana Diora to mgliste, smagane wiatrem wybrzeże z samotnymi ścieżkami wyłożonymi orlicą, janowcem i wrzosem, prowadzącymi do zdradzieckich klifów, gdzie znajduje się skorumpowana i rozpadająca się stara karczma. Jest to miejsce preferowane przez przemytników i morderców - miejsce, w którym umarli nie opowiadają żadnych historii. Krytyk perfum Luca Turin uważa, że w tym zapachu kryje się prawdziwa groźna ciemność i że jest to silny pretendent do "najbardziej ponurego piękna we wszystkich perfumach". Moje przerażające serce goblina jest pod strasznym wpływem tego rodzaju hiperboli i po przeczytaniu tego ponad dekadę temu... kupiłem butelkę w ciągu milisekund.
Jest to jeden z tych zapachów, które natychmiast przywołują w mojej głowie pewien obraz: jeden z magazynów Heavy Metal mojego zmarłego ojca z lat 80-tych, z metaliczną pięknością na okładce, lśniącym chromem i krzywiznami, surowymi liniami i dziwnym, pulsującym poczuciem tajemnicy. Grafika Hajime Sorayamy dla magazynu Heavy Metal doskonale oddawała jego charakterystyczny styl future-noir i erotyzmu science-fiction w erze maszyn i z pewnością przyciągnęła moją uwagę, gdy po raz pierwszy ją zobaczyłem w wieku 11 lat. Zazwyczaj nie analizuję zapachów przez pryzmat seksowności i seksapilu, ponieważ, szczerze mówiąc, wydaje mi się to nieeleganckie i redukcyjne. Perfumy mogą być czymś więcej. Ale w tym przypadku wydaje się to dziwnie trafne. Oh My Deer to zapach gorzkiego, aldehydowego, metalicznego piżma, przewrotnie zarówno mineralnego, jak i zwierzęcego, oraz olfaktorycznego dysonansu papryki, która jest rozgrzewająca i żywiczna, ale działa również jak chłodzący, elektryczny prąd. To zapach, który w jakiś sposób sprawia wrażenie szorstkiego i brudnego, co sprowadza go do bardzo osobistego dla mnie miejsca. Dokładnie tak się czułem, gdy po raz pierwszy przejrzałem katalog magazynów Heavy Metal; przerażały mnie i ekscytowały w równym stopniu, a te mroczne, techno-apokaliptyczne narracje mogły być katalizatorem pierwszego... poruszenia... w moim dziwnym małym ciele. Hej, wszyscy mamy swoje historie pochodzenia. Oh My Deer uruchamia fascynujący dialog wewnętrzny, ciągnąc mnie z powrotem do tych ekscytująco dziwnych magazynów. Nie jest to coś, co większość uznałaby za seksowne, a dla mnie osobiście też nie jest. Ale jest niezaprzeczalnie dziwny, co uważam za nieskończenie intrygującą cechę. Co ważniejsze, jest to zapach, który naprawdę lubię nosić.